poniedziałek, 10 listopada 2014

Interstellar (recenzja)


Nie pamiętam pierwszego, ale miałem styczność chyba ze wszystkimi ważnymi filmami sci-fi w historii produkcji z Kalifornii. Jako dziecko oglądałem je z wypiekami na twarzy, naiwnie wierząc, że twórcy to wielce wykształceni futuryści. Tak jak uwielbiany przeze mnie do dziś Stanisław Lem. Oczywiście rzeczywistość hollywoodzka szybko zweryfikowała mój światopogląd i z czasem sam zacząłem powtarzać znamienne już zdanie „efekty specjalne spoko, ale fabuła bezsensu”. Czy jakoś tak.
Zdaję się, że po przeminięciu ery klasyków sci-fi np.: „2001: Odyseja Kosmiczna”, „Obcy”, „Terminator” czy trochę później „Piąty Element” świat zaakceptował w mniej lub większym stopniu, że ambitna, robiona z rozmachem fantastyka naukowa to widowisko, które ma cieszyć oczy. Pojawiające się tytuły na przełomie stulecia skutecznie utrzymywały tendencję jakoby otoczka sci-fi była tłem dla „poważnych” kwestii z działu socjologii takich jak rodzina, miłość czy walka dobra ze złem.

Nie wszystko stracone?

Czekałem, zrezygnowany, zobojętniały, ale jednak. Aż tu nagle jakieś pół roku temu na ratunek świata fantastyki przychodzi Chrosthoper Nolan, który poza zaspokojeniem głodu fanów gatunku ma też własne ambicje, do których zrealizowania potrzebował prawie 3 godzin. Dzieło jest epickie - na miarę epoki.
Film jest po prostu za długi. I niestety, ale charakterystyczne dla twórcy zawiązywanie akcji co 10 minut nie pomaga. W efekcie albo co chwile ziewasz albo podśmiechujesz się w duszy z konstrukcji tego filmu, który skończyłby się już godzinę wcześniej, ale jeszcze nie wyjaśniliśmy w iście „aronofskim” stylu teorii wielo-wymiarowości wszechświata.

Bez spojlerów proszę.

Główny bohater - Cooper to stereotypowy znany już z innych „klasyków” gatunku, Amerykanin, który na pierwszym planie stawia rodzinę i… Ale zaraz... Przecież w grę wchodzą losy całej planety! Nasz bohater nie ma łatwego zadania. Miota się między wątkami żeby na końcu odkryć prawdę jaką jest… No właśnie.  Prawda jest tylko jedna (jak to w Hollywood) ale, fabuła jest skonstruowana w taki sposób, że widz tylko na moment czuje, że wie o co chodzi. Za chwilę warto pokazać inną akcję - inny świat, dosłownie i w przenośni, w którym odnajdujemy się na nowo (albo i nie). W efekcie dużo dzieje się w tym filmie, za dużo. „Grawitacja”, do której film porównań z pewnością nie uniknie, była pod tym względem znacznie lepiej zrównoważona i w moim odczuciu jako widowiskowy film wypadła lepiej.
Nolan w przeciwieństwie do Cuarona postawił na historię. Trochę pogmatwaną, ale bardzo na czasie. To historia, w której bohaterowie odbijają się między kolejnymi niezbadanymi jeszcze prawami wszechświata. Ten z kolei w zależności od humoru da nam sporo nadziei, strachu, zawiści albo szczęścia.
Celowo pomijam zarys fabuły i znajdujące się w środku zakręty logiczne bo patrząc na nią z dystansu można się nieźle zdziwić… jest tak durnowata i w swej durnowatości nieprzewidywalna, że aż śmieszna. Z drugiej strony wiadomo czego się spodziewać bo to ciągle amerykański film. Śmiać czy się płakać?

Ale jak to?

W świecie, którym żyjemy mamy już całkiem konkretnie określoną fizykę, matematykę  czy chemię i nie mam zamiaru hejtować naginania rzeczywistości przez scenarzystę. Problemem jest sposób w jaki przedstawia się „naukowe fakty”. Scena, w której jeden astronauta tłumaczy drugiemu astronaucie zaginanie czasoprzestrzeni przy pomocy ołówka i kartki wywołała u mnie salwę śmiechu. Niestety na prawie pełnej sali kinowej nikt nie podzielał mojego poczucia humoru. :(
Wyprawa na egzoplanety? Sztuczna inteligencja? Czarne dziury? Pięciowymiarowy wszechświat? Podróże w czasie? Kosmici? Sami wybierzcie! Nolan sypie wątkami niczym asami z rękawa i gdyby film trwał jeszcze 30 minut to pewnie sam Bóg zstąpił by na chwilę z nieba (?) żeby uciąć sobie pogawędkę z coraz bardziej męczącym farmerem /  inżynierem / pilotem. Świetnym przedstawicielem najnowszego pokolenia, które zniszczyło Ziemię.

Dlaczego to nie mógł być Leonardo Di Caprio i Morgan Freeman?

„Banał i truizm” to dwa słowa, którymi można scharakteryzować postaci występujące w filmie. Właściwie to nie ma się co nawet wysilać nad interpretacją bo z ust bohaterów wylatują przez cały film anglojęzyczne hasła dla mas. Podkreślają jednowymiarowość bohaterów i zabierają resztki godności aktorom. Ukryty komizm, o którym wspominałem sięga zenitu. Przerysowane to wszystko i niesmaczne. Tu akurat nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, więc się nie zawiodłem.

Co gdyby nie dubstep?

Warstwą muzyczną filmu opiekuje się sprawdzony H. Zimmer. Nie podobało mi się. Nie wiem czy to wina kina, w którym byłem, ale muzyka (podkreślam muzyka nie efekty dźwiękowe) brzmiała jak przypadkowo poskładane ze sobą sample z dwóch epok kinematografii, które przeżył autor. W efekcie mamy więc hałas, z kompletnie skopanym mixem/masteringiem, na siłę wywołującym skrajne emocje. A może już trochę marudzę?

500,000,000 złotych.

Tyle najprawdopodobniej wynosił budżet filmu. To widać. Jest pięknie i efektownie. Często jednak dość surowo i minimalistycznie, klimatycznie. Nie ma mowy o jakimś przełomie jeżeli chodzi o efekty specjalne, ale jest to ścisła czołówka i oglądało się to naprawdę fajnie. Z drugiej strony to dużo pieniędzy. Z pewnością się zwrócą, ale raczej można byłoby je wydać lepiej. Szacowane ponad 160 milionów dolarów budżetu to spokojnie wylot dwójki astronautów na ISS.


W sumie to nie było aż tak źle. Koniec końców to tylko blockbuster. Pośmiałem się, nacieszyłem oczy i mam dosyć sci-fi na parę miesięcy. Zawiodłem się głównie na mocno spłyconych „zasadach działania wszechświata”. Dziesiątki luk w scenariuszu i nieścisłości jeżeli chodzi o kwestie techniczne najprawdopodobniej zostały stworzone celowo. Do tego akurat ciężko się przyczepić bo zgrywa się to z koncepcją filmu, w którym wspólnie z bohaterami odkrywamy nowe światy absurdu po obu stronach ekranu.



Chyba trochę naciągane 2/5 Bubblesów. Długą drogę przebyłem z tym filmem. Od pierwszego trailera, przez starannie opracowany marketing, ukrywanie fabuły filmu, do płaczącego Matthew z odliczaniem „w stylu NASA” w tle i tony rosnącego w nieskończoność napięcia. Aż po amerykański humor i wywołujący mdłości morał. Który przeorany przez kinematografię niczym filmowe pola kukurydzy nie dał się odratować nawet cytowaniem Kubricka.



środa, 5 listopada 2014

B.O.K. - "Labirynt Babel" (recenzja)


To już ósma płyta z Biszowym rapem. I od razu umówmy się - szczęśliwa siódemka już była. Na płycie nie ma BobAira a krążek wydała stajnia Aptaun, w której B.O.K. nie jest nawet „pierwszym” koniem, o status frontmena wytwórni musi walczyć z „najlepiej ubranym raperem w Polsce” (ech). Można zobaczyć spory kontrast między wyżej wymienionym artystami. Zarówno w szafie raperów: Air Maxy i daszki sprowadzane z zachodu vs. promowanie lokalnej marki. Ale również w szerzej rozumianym wizerunku: człowiek, który wygrał z życiem poprzez miłość do hip-hopu vs. wiecznie niezadowolony ze swoich wyników, pchający w BOK niepopularne treści, pracujący nad swoim dziedzictwem, niedoszły pisarz. Niech krótkim podsumowaniem akapitu będzie cytat z oficjalnej strony wytwórni: „Przed Wudoe kolejna stacja na drodze. Tym razem jest to legalny debiut, który nakładem Aptaun Records wypłynie już w 2011 roku.”. Jeżeli płyta osiągnie sukces to na pewno nie przyłożył do tego ręki Aptaun. Drogie B.O.K., zasługujesz na więcej!

Nie będę ukrywał, że Bisz jest dla mnie w ścisłej czołówce polskiego rapu. Światły, bogobojny człowiek, który pokazał nową twarz świadomego rapu. Klasa sama w sobie. Mimo, że oczekiwałbym bardziej wizjonerskiego producenta ciężko zarzucić coś Oerowi. Klasyczne, hiphopowe podkłady inspirowane golden erą opartę na chwytliwych loopach i multi-instrumentalne bangery, świetne aranże. Może ciut gorzej z mixem i masteringiem. Słychać natomiast, że kwestie techniczne Oer ogarnia i lubi surowy hip-hop, sample, ale również żywe wokale i instrumenty. Oficjalnie BOK ma ośmiu członków, ale większość z nich to tło nadające odpowiedniego wyrazu wyżej wymienionym. 

O ile na początku byli tylko ciekawostką, która mniej lub bardziej zasługiwała na rozgłos z czasem ilość energii, którą ma w sobie B.O.K. zaczęła się rozprzestrzeniać. Pamiętam koncerty, na których pijany pod sceną byłem sam i tylko garstka lokalnych raperów pozwalała na zwrot kosztów za benzynę za dojazd z Bydgoszczy. Nie wiele później bo jesienią 2012 był spory problem żeby wejść do klubu w Poznaniu, w którym grała cała ekipa promując „Wilka…”. A więc chłopaki doczekali sukcesu, o którym Jarek przez parę ładnych lat nawijał. 

Nowa płyta jest konsekwencją poprzednich: nie ma "ameryki" jeżeli chodzi o filozofię ani amerykańskich trendów, jest za to fajny pomysł na album, kilka durnowatych hasztagów, bity łączące "truskul, niuskul, nieskul" i teksty, które nie są tak złożone i skomplikowane jakby się mogło wydawać. To złudzenie wywołane przez formę jaką zostały podane. Panowie z B.O.K. kolejny raz postawili na mocny przekaz i chwała im za to, ale czegoś mi tu brakuje.






Pierwsze dwa single są świetne. Mój faworyt na płycie „Jurodiwy” to majstersztyk. Tytuł sugeruje postawę , którą znamy od początków kariery Bisza. Tytułowy bohater to „Szaleniec Chrystusowy”  jak twierdzi wikipedia, której użyłem aby sprawdzić znaczenie słowa. Mamy więc nadczłowieka, który w odróżnieniu  od ogółu ma swoje zdanie, własny światopogląd i wiarę, która jest bezsprzecznie najważniejszą cechą, kształtującą go w nieskończoność. Mnóstwo świetnych analogi, metafor i ponownie charakterystycznego „suchego” humoru. To właśnie „Jurodiwy” przeprowadza nas przez tytułowy „Labirynt Babel”.

To labirynt, przez który przechodzimy  wspólnie jako ludzkość, ale z którego wychodzą pojedyncze jednostki. Nie unikniemy ślepych uliczek i błędów, często zapętlających się. Autor przygląda się wszystkiemu uważnie i oczekuje, że zrobimy to samo.

Bo nie ma jednej ścieżki, nie ma jednego wyjścia, trzeba być czujnym. Ważne żeby podczas podróży zwrócić uwagę na jego komentarze. Słychać tu więc zabawy słowem i cięte obserwacje jak to życie staje się życiem dla życia a dehumanizacja czyni z nas zwierzęta. Przypomina, że musimy być świadomi o zmienności świata, w którym czas wybacza, a podjęte decyzje nie niosą tyle konsekwencji ile powinny, bo mogą być zastąpione innymi decyzjami. Oraz jak ważne jest pytanie Czy chcemy zostawić rzeczywistość taką jaką ją zastaliśmy?

Ziemia, która to obracana przez pieniądze i fałszywą demokrację daje często obraz cierpienia ogółu, o którym usłyszymy w „Widziałem” i nie daje się lubić. W dobie globalizacji wielu z nas „słyszało o…” czy też „widziało w Internecie” na przykład wspomniane metki w Bangladeszu, niestety nie potrafimy tego udźwignąć.

Z pewnością jest trudniej z odbiorem zarówno samej liryki jak i muzyki. Oer podkreśla swój styl i już pierwszy utwór pokazuje to o czym pisałem wyżej. Połączenie żywych instrumentów, klawiszy i sampli. Bardzo na plus alternatywne, nowoczesne brzmienie części podkładów. Chciałoby się rzucać więcej takich wyzwań raperowi (np. „Deus ex machina”). Sporo skrzypiec, które mogą zalatywać tanim triphopem, ale mi się podoba. 
 
Bisz popisuje się wokabularzem, którym przoduje na polskiej scenie a ja ciągle uczę się czegoś nowego (w tym odcinku „emergencja”).  Sporo kombinuje z flow i wychodzie nieźle, ale nie to jest jego siłą. Teskty? Można próbować streszczać płytę, ale trzeba pamiętać, że autor oczekuje od ciebie - słuchacza pełnej uwagi. Ponieważ do ogółu nie da się dotrzeć, bo już od jakiegoś czasu posługuje się „nowomową”. Ogół jest przegrany, stracony. Trzeba to zmienić. Trzeba będzie się skupić, zamknąć oczy, myśleć.



Świetny jest „Babel” utwór komentujący upadek kultury, cywilizacji i wiary, do którego doprowadziliśmy przez „jedno wielkie nieporozumienie” jakim okazało się współczesne życie. Do tego okraszony cudownym bitem i aranżem. Znane już wszystkim odwołania do Biblii czy szerzej rozumianych nurtów religijnych to wizytówka Bisza. Jak na poprzednich BOKach jest to jeden motywów przewodnich płyty. 

Pojawia się też  emo-Bisz, na którego tak czekałem, ale w sumie to zaczynam wątpić w szczerość tej części artysty. Jest raczej tanim zabiegiem, pokazującym, że czasem nawet szczęśliwy dążący do spełnienia człowiek ma gorsze dni.

„…ból wyszarpie wątrobę, lecz nie zamknie ci powiek, patrz, człowiek...” to jeden z moich ulubionych wersów w polskiej muzyce. W kolejnym singlu Bisz znowu zabiera się za porównanie do bohatera mitologii. Tym razem w trochę inny sposób. Sampel jest jaki jest. Mi się podoba.





Ogólnie płyta wywołuje skrajne skojarzenia zarówno w gąszczu dźwięków jak i między wierszami. Pozostawia w głowie mętlik. Eksperymentowanie z muzyką dla mnie zawsze na plus. Z jakiegoś powodu bardzo mało Kay’a, trochę szkoda. Dziesiątki follow-upów do literatury, głównie tej pięknej, którą Bisz uwielbia, sprawiło, że wróciłem do paru tytułów, a więc w jakiś sposób zainspirowało. Poczucie humoru niestety nie w moim typie, ale ono jest tutaj tylko mało znaczącym dodatkiem.  Wszystko o czym pisałem to tylko tło bo zdecydowanie najważniejsza jest refleksja z jaką zostawili nas autorzy.

Bicz czy miecz? :)

Niestety wrażenie niedosytu pozostało do końca. Czekam aż B.O.K. zmieni nie tylko spojrzenie ludzi na hiphop, czekam aż zmieni tę muzykę. Marzy mi się coś jeszcze bardziej odjechanego. Mimo to bardzo dobra płyta do której wrócę nie raz. Te 3 odsłuchy to zdecydowanie za mało żeby wyłapać wszystkie smaczki, niuanse, gry słowne i nie wątpię, że również kolejne dna. 
 


4 / 5 Rickich za teksty, przekaz (mało prawilny, ale zawsze), muzykę i za pchanie syfu w BOK. Jeden Ricky bez szlugi za drobiazgi typu przekombinowane momentami bity albo brak Kay’a.