Nie
pamiętam pierwszego, ale miałem styczność chyba ze wszystkimi ważnymi filmami
sci-fi w historii produkcji z Kalifornii. Jako dziecko oglądałem je z
wypiekami na twarzy, naiwnie wierząc, że twórcy to wielce wykształceni
futuryści. Tak jak uwielbiany przeze mnie do dziś Stanisław Lem.
Oczywiście rzeczywistość hollywoodzka szybko zweryfikowała mój światopogląd i z czasem
sam zacząłem powtarzać znamienne już zdanie „efekty specjalne spoko, ale fabuła
bezsensu”. Czy jakoś tak.
Zdaję
się, że po przeminięciu ery klasyków sci-fi np.: „2001: Odyseja Kosmiczna”,
„Obcy”, „Terminator” czy trochę później „Piąty Element” świat zaakceptował w
mniej lub większym stopniu, że ambitna, robiona z rozmachem fantastyka naukowa
to widowisko, które ma cieszyć oczy. Pojawiające się tytuły na przełomie
stulecia skutecznie utrzymywały tendencję jakoby otoczka sci-fi była tłem dla
„poważnych” kwestii z działu socjologii takich jak rodzina, miłość czy walka
dobra ze złem.
Nie wszystko stracone?
Czekałem,
zrezygnowany, zobojętniały, ale jednak. Aż tu nagle jakieś pół roku temu na
ratunek świata fantastyki przychodzi Chrosthoper Nolan, który poza
zaspokojeniem głodu fanów gatunku ma też własne ambicje, do których
zrealizowania potrzebował prawie 3 godzin. Dzieło jest epickie - na miarę
epoki.
Film
jest po prostu za długi. I niestety, ale charakterystyczne dla twórcy
zawiązywanie akcji co 10 minut nie pomaga. W efekcie albo co chwile
ziewasz albo podśmiechujesz się w duszy z konstrukcji tego filmu, który
skończyłby się już godzinę wcześniej, ale jeszcze nie wyjaśniliśmy w iście
„aronofskim” stylu teorii wielo-wymiarowości wszechświata.
Bez spojlerów proszę.
Główny
bohater - Cooper to stereotypowy znany już z innych „klasyków” gatunku,
Amerykanin, który na pierwszym planie stawia rodzinę i… Ale zaraz... Przecież w
grę wchodzą losy całej planety! Nasz bohater nie ma łatwego zadania. Miota się
między wątkami żeby na końcu odkryć prawdę jaką jest… No właśnie. Prawda
jest tylko jedna (jak to w Hollywood) ale, fabuła jest skonstruowana w taki
sposób, że widz tylko na moment czuje, że wie o co chodzi. Za chwilę warto
pokazać inną akcję - inny świat, dosłownie i w przenośni, w którym odnajdujemy
się na nowo (albo i nie). W efekcie dużo dzieje się w tym filmie, za
dużo. „Grawitacja”, do której film porównań z pewnością nie uniknie, była pod
tym względem znacznie lepiej zrównoważona i w moim odczuciu jako widowiskowy
film wypadła lepiej.
Nolan
w przeciwieństwie do Cuarona postawił na historię. Trochę pogmatwaną, ale bardzo
na czasie. To historia, w której bohaterowie odbijają się między kolejnymi
niezbadanymi jeszcze prawami wszechświata. Ten z kolei w zależności od humoru
da nam sporo nadziei, strachu, zawiści albo szczęścia.
Celowo
pomijam zarys fabuły i znajdujące się w środku zakręty logiczne bo patrząc na
nią z dystansu można się nieźle zdziwić… jest tak durnowata i w swej
durnowatości nieprzewidywalna, że aż śmieszna. Z drugiej strony wiadomo czego
się spodziewać bo to ciągle amerykański film. Śmiać czy się płakać?
Ale jak to?
W
świecie, którym żyjemy mamy już całkiem konkretnie określoną fizykę, matematykę
czy chemię i nie mam zamiaru hejtować naginania rzeczywistości przez
scenarzystę. Problemem jest sposób w jaki przedstawia się „naukowe fakty”. Scena,
w której jeden astronauta tłumaczy drugiemu astronaucie zaginanie
czasoprzestrzeni przy pomocy ołówka i kartki wywołała u mnie salwę śmiechu.
Niestety na prawie pełnej sali kinowej nikt nie podzielał mojego poczucia
humoru. :(
Wyprawa
na egzoplanety? Sztuczna inteligencja? Czarne dziury? Pięciowymiarowy
wszechświat? Podróże w czasie? Kosmici? Sami wybierzcie! Nolan sypie wątkami
niczym asami z rękawa i gdyby film trwał jeszcze 30 minut to pewnie sam
Bóg zstąpił by na chwilę z nieba (?) żeby uciąć sobie pogawędkę z coraz
bardziej męczącym farmerem / inżynierem / pilotem. Świetnym
przedstawicielem najnowszego pokolenia, które zniszczyło Ziemię.
Dlaczego to nie mógł być Leonardo Di Caprio i
Morgan Freeman?
„Banał
i truizm” to dwa słowa, którymi można scharakteryzować postaci występujące w
filmie. Właściwie to nie ma się co nawet wysilać nad interpretacją bo z ust
bohaterów wylatują przez cały film anglojęzyczne hasła dla mas. Podkreślają
jednowymiarowość bohaterów i zabierają resztki godności aktorom. Ukryty komizm,
o którym wspominałem sięga zenitu. Przerysowane to wszystko i niesmaczne. Tu
akurat nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, więc się nie zawiodłem.
Co gdyby nie dubstep?
Warstwą
muzyczną filmu opiekuje się sprawdzony H. Zimmer. Nie podobało mi się. Nie wiem
czy to wina kina, w którym byłem, ale muzyka (podkreślam muzyka nie efekty
dźwiękowe) brzmiała jak przypadkowo poskładane ze sobą sample z dwóch epok
kinematografii, które przeżył autor. W efekcie mamy więc hałas, z
kompletnie skopanym mixem/masteringiem, na siłę wywołującym skrajne
emocje. A może już trochę marudzę?
500,000,000 złotych.
Tyle
najprawdopodobniej wynosił budżet filmu. To widać. Jest pięknie i efektownie.
Często jednak dość surowo i minimalistycznie, klimatycznie. Nie ma mowy o
jakimś przełomie jeżeli chodzi o efekty specjalne, ale jest to ścisła
czołówka i oglądało się to naprawdę fajnie. Z drugiej strony to dużo pieniędzy.
Z pewnością się zwrócą, ale raczej można byłoby je wydać lepiej. Szacowane
ponad 160 milionów dolarów budżetu to spokojnie wylot dwójki astronautów na
ISS.
…
W
sumie to nie było aż tak źle. Koniec końców to tylko blockbuster. Pośmiałem
się, nacieszyłem oczy i mam dosyć sci-fi na parę miesięcy. Zawiodłem się głównie
na mocno spłyconych „zasadach działania wszechświata”. Dziesiątki luk w
scenariuszu i nieścisłości jeżeli chodzi o kwestie techniczne
najprawdopodobniej zostały stworzone celowo. Do tego akurat ciężko się
przyczepić bo zgrywa się to z koncepcją filmu, w którym wspólnie z bohaterami
odkrywamy nowe światy absurdu po obu stronach ekranu.
Chyba
trochę naciągane 2/5 Bubblesów. Długą drogę przebyłem z tym filmem. Od
pierwszego trailera, przez starannie opracowany marketing, ukrywanie fabuły
filmu, do płaczącego Matthew z odliczaniem „w stylu NASA” w tle i tony
rosnącego w nieskończoność napięcia. Aż po amerykański humor i wywołujący
mdłości morał. Który przeorany przez kinematografię niczym filmowe pola
kukurydzy nie dał się odratować nawet cytowaniem Kubricka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz